Życie to ciągła walka, ale w przypadku Łukasza Wysockiego życie zdecydowanie przesadziło. 31-latek z Tuchomia miał 9 lat, gdy zaczęła się jego gehenna - walka z nowotworem wątroby. Przeszedł prawdziwe katorgi, liczne operacje, ale też skończył szkoły, studia i został inżynierem. Zdobył dobrą pracę i przede wszystkim kochającą żonę Izabelę oraz czteroletnią obecnie córkę Emilię. To jednak nie koniec walki. Łukasz Wysocki cały czas walczy o życie. Nowotwór pokonany, ale pojawiły się inne problemy, na które żaden polski lekarz nie ma rozwiązania. 31-latek szuka ratunku, aby móc żyć dla rodziny, dla przyjaciół i znajomych, dla świata, który kocha i który go pokochał. Ludzie pomagają bezinteresownie. Być może reagują tak na uśmiech Łukasza, który nie schodzi mu z twarzy?
W 2002 roku Łukasz Wysocki miał 9 lat, gdy usłyszał straszliwą diagnozę - nowotwór. Wówczas niewiele z tego rozumiał, ale dla rodziców był to prawdziwy sprawdzian. U ich syna wykryto nowotwór wątroby.
- Przez długi czas borykałem się z problemami związanymi z przewodem pokarmowym. Miałem gorączki, bóle brzucha, wymiotowałem. Lekarze początkowo nie wiedzieli, jaka jest przyczyna. Tłumaczono to okresem dojrzewania - opowiada Łukasz Wysocki.
[WIDEO]292[/WIDEO]
W pewnym momencie coś na wątrobie pękło. Dziewięciolatek zaczął mieć problemy z oddychaniem. Pojechali do lekarza rodzinnego, który skierował ich do szpitala wojewódzkiego w Gdańsku, gdzie prawdziwa przyczyna wyszła na jaw.
- Lekarze powiedzieli wówczas moim rodzicom, że najbliższej nocy mogę nie przeżyć. Dali mi 1% szans - wspomina. - Z tamtych czasów pamiętam problemy z oddychaniem i ogromny ból brzucha. Fakt, że przeżyłem uważam za cud, dar od Boga, bo jestem osobą wierzącą.
Wdrożono wówczas chemioterapię i przeprowadzono operację. Była to resekcja prawego płata wątroby, czyli jego usunięcie, razem z guzem. Wysłano również do badań w Skandynawii próbkę guza. Okazało się, że to najgorszy nowotwór złośliwy.
- Po tej operacji zacząłem dochodzić do siebie. Zacząłem normalnie żyć i wtedy nadszedł 2005 rok, chyba najgorszy okres w moim życiu.
Dowiedziałem się, że mam wznowę. Pojawiły się kolejne guzy na czwartym segmencie lewego płata wątroby - opowiada.
Był już wówczas starszy, więcej rozumiał. Strasznie go ta informacja przytłoczyła. W pewnym momencie odechciało mu się życia. Rodzice go wspierali. Dzięki temu chciał walczyć. Podniósł się. Brał kolejne dawki chemioterapii. Przeprowadzona została kolejna operacja usunięcia fragmentu wątroby. Niestety, pojawiły się powikłania. Był to zakrzep w tętnicy. Krew nie dopływała do nogi, więc przeprowadzono operację usuwania zakrzepu.
- Udało się uratować nogę, ale musiałem borykać się z problemem niezamkniętego przewodu żółciowego - relacjonuje Wysocki.
Już po pierwszej operacji musiał na siebie uważać. Miał kategoryczny zakaz jeżdżenia na rowerze i wysiłku. Po kolejnych zabiegach sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Bardzo to odczuwał, bo chciał razem z rówieśnikami grać w piłkę i jeździć na rowerze. Niestety, nie mógł.
- Chodziłem z workiem przyczepionym do brzucha. Żółć wyciekała na zewnątrz. Rodzice musieli mi to regularnie wymieniać - opowiada. - Koledzy i koleżanki nie odrzucali mnie, ale sam w sobie czułem się gorszym, nienadążającym za nimi.
Uparcie walczył dalej. Chodził do szkoły, a w gorszych momentach po operacjach miał indywidualne nauczanie. Dzięki temu płynnie przechodził z klasy do klasy. Ukończył szkołę podstawową w Lichnowach koło Chojnic, gimnazjum w Sławęcinie, technikum budowlane w Chojnicach, gdzie zdał maturę i poszedł na studia w Bydgoszczy, na uniwersytet Kazimierza Wielkiego. Ukończył tam kierunek inżynierii techniczno-informatycznej. Obecnie jest pełnoprawnym inżynierem.
- Było dużo przeszkód, ale też dużo wyrozumiałości od nauczycieli i profesorów. Brali pod uwagę to, że byłem chory.
Z jego zeznań wynika, że miał dużo szczęścia, gdyż spotykał na swojej drodze dobrych ludzi. Do dziś tak się dzieje.
- Ludzie nie są źli - podkreśla Wysocki.
Lekarze szukali rozwiązania, aby zamknąć ujście żółci na zewnątrz. Podjęto się wykonania zespolenia wątrobowo-jelitowego. Operacja przebiegła pomyślnie. Żółć została skierowana bezpośrednio do jelit, a Łukasz Wysocki mógł wracać do normalnego życia. Bez worka.
Niestety, po jakimś czasie pojawiła się informacja, że żyła doprowadzająca krew do wątroby ma zakrzep. Powstało krążenie oboczne. Krew po prostu szukała sobie nowej drogi innymi żyłami, rosło ciśnienie, co spowodowało tworzenie się żylaków w przełyku i na dwunastnicy. Pojawiły się też wrzody na żołądku. Dochodziło do krwawień.
- Był nawet jeden epizod tak mocnego krwawienia, że znalazłem się w Warszawie na oddziale intensywnej terapii. Straciłem dużo krwi i po raz kolejny otarłem się o śmierć - opowiada. - Wyglądało to tak, że odczuwałem potrzebę pójścia do toalety. Gdy już tam byłem z powodu krwawienia, traciłem przytomność. Pamiętam tylko rodziców nade mną. W tamtych momentach traciłem świadomość. Z pewnością było to straszne dla moich rodziców. Krew leciała ze mnie górą i dołem.
Było to też straszne przeżycie dla jego rodzeństwa, dla brata i siostry. Trafił do szpitala w Chojnicach. Próbowano zastosować technikę polegającą na tym, że miejsce krwawienia było przypalane, aby zatamować krew. Zabiegi te okazywały się nieskuteczne. Krwawienie wracało po kilku godzinach. Musiał przejść sporo przetoczeń krwi. Po naciskach ze strony rodziców i jego licznych prośbach zdecydowano się na przewiezienie go do szpitala w Warszawie.
- Droga do stolicy była dla mnie ciężka. Nie panowałem nad załatwianiem się, a musiałem wytrwać kilka godzin w karetce. Na szczęście się udało. W Warszawie zajęli się mną - relacjonuje.
W pierwszej fazie zadbano o obkurczanie naczyń krwionośnych, co zdało egzamin. Po tygodniu mógł już w miarę normalnie funkcjonować. Niestety, pewnego dnia poczuł się słabo, zakręciło się w głowie i okazało się, że krwawienie wróciło. Stracił tyle krwi, że przetransportowano go na oddział intensywnej opieki medycznej.
- Lekarze szukali rozwiązania. Zdecydowali, że zamkną dopływ krwi do żylaka metodą embolizacji, czyli radiolodzy przez tętnicę w pachwinie dochodzą do miejsca, w którym jest krwawienie i zamykają żyłę stentami. Operacja udała się.
Łukasz Wysocki mógł wrócić do domu. Było to w 2015 roku. Wówczas nie miał już problemów nowotworowych, ale pojawiły się te, związane z układem krwionośnym i żylakami oraz zakrzepicą. Przez kilka lat miał względny spokój. Jeździł na kontrolne badania, ale nie było żadnego poważnego zagrożenia. Problem pojawił się, gdy zaczęła mu doskwierać żółtaczka.
- Było podejrzenie, że moja wątroba poddaje się. Okazało się, że zespolenie wykonane w 2005 roku spowodowało zrosty uniemożliwiające swobodny przepływ żółci. Próbowano dostać się do tego miejsca endoskopowo, ale okazało się, że nie ma takiej możliwości. Konieczna byłaby operacja, która w moim przypadku nie jest łatwą sprawą. W związku z krążeniem obocznym żyły są nadwyrężone. Jest dużo żylaków i duże ryzyko, że wykrwawiłbym się na stole operacyjnym, bo chirurdzy nie daliby rady zatamować wszystkich krwawień - opowiada.
Pojawiła się opcja drenażu przezskórnego do dróg żółciowych, aby ograniczyć zapalenia dróg żółciowych. One w pewnym momencie zaczęły być nagminne, co utrudniało codzienne życie i uniemożliwiało pracę.
- Cały czas chodziłem z drenem przebitym przez brzuch do tego miejsca.
Problem zaczął narastać, gdy drenaże na drogach żółciowych przestały działać. Było też ryzyko, że kolejne nakłucia doprowadzą do naruszenia jednej z żył, czy tętnic w okolicach wątroby, co zakończyłoby się potężnym krwawieniem wewnętrznym.
- Właśnie podczas przedostatniego drenażu mogło dojść do uszkodzenia tętnicy przy wątrobie, bo powstał tętniak, który następnie pękł. Byłem wtedy u rodziców. W trakcie płukania drenu solą fizjologiczną zaczęła tryskać z mojego organizmu krew, której nie byliśmy w stanie zatamować.
Byli przerażeni. Istniało realne zagrożenie wykrwawienia się. Szukali ratunku. W międzyczasie krew przestała lecieć, ale od razu ruszyli do szpitala w Kościerzynie. Po sześciu godzinach oczekiwania w końcu został przyjęty. Tamował krew ręcznie, trzymając opatrunek. Po badaniach stwierdzono, że nie ma krwotoku wewnętrznego. Usłyszał, że ma poczekać na transport karetką do następnego dnia. Oboje z żoną stwierdzili, że nie ma na co czekać. Prywatnym samochodem ruszyli do szpitala w Warszawie. Działo się to w lipcu tego roku.
- Ok. godz. 23:00 byliśmy w Warszawie, gdzie konkretnie zajęli się mną. Żona tego samego dnia wróciła do domu. Potwierdzono w szpitalu, że nie ma wewnętrznego krwotoku, ale dzień później w trakcie mycia zębów zacząłem mocno krwawić z drenu. Przez 10 minut wyleciało ze mnie ok. 700 ml krwi. Sytuacja była ciężka.
Był jeszcze na tyle świadomy, że zadzwonił do żony. Obawiał się, że może być to ich ostatnia rozmowa. Żona od razu wsiadła w samochód i ruszyła do Warszawy. Wysocki trafił na oddział intensywnej opieki medycznej. Przetoczono mu krew.
- Bardzo się ucieszyłem, że miałem szansę jeszcze spotkać się z żoną. Porozmawiać.
Przez kilka godzin sytuacja wydawała się opanowana. Niestety, znowu podczas mycia zębów wszystko się powtórzyło. Krew zaczęła tryskać z drenu.
- Lekarze zdecydowali o zakręceniu drena i kontroli mojej morfologii. Podano dwie jednostki krwi. Dotrwałem do dnia następnego. Starałem się jak najmniej ruszać. Zapadła decyzja o zabiegu, w którym spróbują zamknąć miejsce pęknięcia tętniaka metodą embolizacji.
Stary dren miał być wymieniony na dren o mniejszej średnicy, który miałby uciskać miejsce krwawienia.
- Powiedzieli, że istnieje ryzyko, że zakrzep postąpi zbyt zaawansowanie, zamknie tętnicę, co w moim przypadku oznaczałoby uśmiercenie wątroby, a następnie mnie.
Dzieciństwo spędzał w szpitalu. Na zdjęciu z koleżanką, która niestety zmarła w wyniku choroby
Niestety, żyła wrotna jest na tyle zwapniała, że nie ma możliwości przeprowadzania transplantacji wątroby. Nowy narząd nie mógłby być podwiązany do istniejących przewodów krwionośnych.
- Ryzyko było ogromne. Kosztowało nas to za dużo stresu. Oczywiście cały czas modlitwa rodziny i znajomych. Myślę, że to zagrało główną rolę, bo operacja powiodła się.
Wątroba nie została odcięta od dopływu krwi. Po zabiegu wróciła nadzieja. Jest ona tym większa, że nowe objawy nowotworu nie pojawiają się. Pod tym względem wszystko jest w porządku. Problemem jest tylko to, że nie można wykonać przeszczepu wątroby. Usłyszeli od lekarzy, że obecnie nie ma sposobu na ten przypadek, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Przeprowadzona operacja była jedynie tymczasowym złagodzeniem problemu z perspektywą powrotu tętniaka, krwawienia, albo nawracających żółtaczek.
- Każda kolejna wymiana drenu to ryzyko krwawienia wewnętrznego i śmierci - zaznacza Łukasz Wysocki.
Wspólnie z żoną postanowili szukać ratunku na świecie. Ta akcja trwa. W międzyczasie prowadzona jest zbiórka w celu zgromadzenia funduszy, na wypadek, gdyby udało się gdzieś znaleźć pomoc.
- Nie spodziewałem się takiej pomocy od ludzi. Jest ogromna.
Tylko w internetowej zbiórce udało się uzbierać 34 tys. zł i kwota ta cały czas rośnie. Oprócz tego zbiórki organizowane podczas koncertów, takich jak ten ostatnio w Pomysku Małym.
- Ludzie nawet na ulicy zaczepiają mnie i wręczają pieniądze. Naprawdę nie spodziewałem się, że tak to będzie wyglądać.
Aktualnie zajmuje się tłumaczeniem dokumentów medycznych na język angielski. Publicznie poszukuje specjalistów, którzy podjęliby się zabiegu umożliwiającego mu dalsze życie, a najlepiej przeszczep wątroby. Cenne są też wszelkie kontakty mogące doprowadzić do specjalistów z dowolnego miejsca na świecie, gotowych do podjęcia tego ryzyka. Pieniądze na pewno będą potrzebne.
- Sam wysyłam maile z zapytaniami do różnych ośrodków. Szukam pomocy. Mam nadzieję, że wśród oglądających i czytających znajdzie się osoba, która pomoże mi znaleźć właściwy adres, abym mógł dalej żyć.
Sam widzi, że medycyna bardzo postępuje do przodu. Przekonał się o tym przez 20 lat leczenia. Dlatego ma nadzieję, że sposób na uratowanie jego życia albo już jest znany, albo zaraz będzie. Poszukiwania trwają.
IZABELA
Kluczową postacią jest jego żona Izabela. Poznali się dzięki cioci Łukasza Wysockiego, która mieszka w miejscowości Kęsowo koło Chojnic. W tej miejscowości mieszka też rodzina jego obecnej żony. To właśnie jego ciocia zainicjowała spotkanie z Izabelą z Tuchomia.
- Nasze rodziny spiknęły nas podczas imprezy dożynkowej w Kęsowie. Tak się poznaliśmy i od tamtego czasu ze sobą jesteśmy. Zaiskrzyło 7 lat temu - opowiada Wysocki.
Co ciekawe, kiedyś miał taki epizod w życiu, że rozwoził prasę katolicką po parafiach. Jeździł również do Tuchomia. Prasę zostawiał również u sąsiadów swojej przyszłej żony, ale wówczas o tym nie wiedział.
- Niewykluczone, że kiedyś nawet gdzieś się minęliśmy, albo widziała mnie z okna. Najwidoczniej jesteśmy sobie przeznaczeni, skoro wiele lat wcześniej podjeżdżałem pod jej okno - uśmiecha się 31-latek.
Z powodu skupienia się na walce z chorobą mieli tylko ślub cywilny. Nie stać ich było na wyprawienie wesela. Ich szczęściem jest czteroletnia córka Emilia.
- Ślub kościelny odkładaliśmy, bo chcieliśmy, żeby to było dla nas wielkie święto. Uroczystości są drogie, ale po ostatnich sytuacjach stwierdziliśmy, że czas najwyższy.
Ślub kościelny odbył się 27 sierpnia we wtorek. Była to skromna uroczystość w gronie najbliższych.
- Gdy było ze mną ciężko, myśleliśmy już nawet, żeby wziąć szybki ślub kościelny w szpitalnej kaplicy. Jest to dla nas bardzo ważne.
PRACA
Jako człowiek z zaledwie jednym procentem szans na przeżycie w 2005 roku osiągnął wiele. Skończył studia i pracuje w firmie Talex produkującej maszyny rolnicze.
- Od 5 lat tam pracuję i absolutnie nie mogę narzekać. Ta firma jest dla mnie jak druga rodzina. Są bardzo wyrozumiali, a nawet bardzo angażują się w pomoc - podkreśla. - Pomoc naprawdę płynie z każdej strony. Staram się wszystkim dziękować i chciałbym wszystkim podziękować. Jest to wręcz niemożliwe, bo tych osób jest tak wiele, że nie jestem w stanie wszystkich zapamiętać.
Wiedza o tak szerokiej pomocy dobrych ludzi napędza go i motywuje do dalszej walki.
- Jeżeli Bóg da mi dalsze życie. Jeśli moje zdrowie będzie lepsze, to sam zaangażuję się do takich akcji pomocowych. To wspaniała inicjatywa, coś świetnego. Nie miałem pojęcia, że takie wsparcie może tak bardzo podbudować osobę chorą. Dzięki temu widzę szansę dla siebie i nadzieję.
Na koniec dodaje, że chciałby kiedyś poprowadzić swoją córkę do ślubu.
- Oczywiście po zatwierdzeniu odpowiedniego kandydata - uśmiecha się Łukasz Wysocki.
Izabeli Wysockiej mogliśmy zadać tylko jedno pytanie. Dlaczego kocha Łukasza?
- Kocham go za to, kim jest. Za jego poczucie humoru w obliczu tego wszystkiego, co przeszedł. Podziwiam go za to, z czego potrafi się cieszyć. To są drobne rzeczy. Jego żarty są niesamowite, a uwiódł mnie swoim uśmiechem. Dlatego zakochałam się w nim - mówi Izabela Wysocka.
Zastrzega ona, że choroba Łukasza nie była dla niej żadną przeszkodą.
- Sama też choruję przez większość mojego życia. Dlatego pewnie zrozumienie miałam większe. Gdy go poznałam, trudno było mi uwierzyć, że od wieku 9 lat przez to wszystko przeszedł. Miał ogromną siłę, a dla mnie ważniejsze było to kim jest, a nie to, z czym przychodzi - komentuje Izabela Wysocka. - Mam nadzieję, że medycyna pójdzie do przodu i przez długie lata będziemy mogli cieszyć się naszą miłością, naszą córką.
POMÓŻ ŁUKASZOWI!
www.siepomaga.pl/lukasz-wysocki
lub wpłać wysyłając SMS o treści 0608091 pod numer telefonu 75365 Koszt 6,15 zł brutto (w tym VAT)
[ZT]15046[/ZT]
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu ibytow.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz